Stwierdzenie „nie lubię gotować” nie do końca jest prawdą.
Nie lubię przymusu codziennego gotowania – to jest prawda. Lubię pichcić i od czasu do czasu ugotować coś ekstra – to też jest prawda. Znajomi, z którymi rzadko się widujemy, mają mnie za przykładną panią domu, taki mam PR;) Bo raz po raz lubię zaszaleć w kuchni, a efekty są całkiem, całkiem. Ale konieczność robienia obiadu dzień w dzień jakoś uparcie nie chce się do mnie uśmiechać. Jak to jednak wytłumaczyć domownikom, gdy pracuję w domu? Dla niejednego: siedzę w domu. I pachnę oczywiście, żeby nie było wątpliwości:D A nie, to powinnam leżeć… Mniejsza z tym.

W ten mój zapał wspaniale wpisuje się cudowny wynalazek pod tytułem „szkolna stołówka”. Niestety sprawdza się tylko w przypadku Tami, która po treningu wciągnie konia z kopytami nie tracąc przy tym sylwetki baletnicy. Albercik, nie dość, że nie uprawia sportów ze względu na stan zdrowia, trafia celnie w serce mamusi: „Mama, ale ty gotujesz najlepiej! W szkole to nawet spaghetti potrafią zepsuć”. No i co ja mogę na takie dictum..? Prawda jest taka, że przy jego frekwencji, w szkole by się nie najadł, nawet gdyby gotował tam sam Robert Makłowicz.
Zresztą po chwili dodaje, że „właściwie to najlepiej gotują panie w szpitalu”. Czujecie? Takie mamy szczęście:)

Żarty żartami, ale to poważna sprawa. Jedzenie… Dostarczanie sobie pożywienia. Jak uczą na pierwszych lekcjach biologii, proces życiowy polegający na pozyskiwaniu ze środowiska składników odżywczych. Zbyt często zapominamy niestety, że chodzi o odżywianie, a nie robienie sobie przyjemności. Ideałem jest oczywiście połączyć jedno z drugim, i jak to zazwyczaj w życiu bywa, pamiętać czym jest umiar.
Tak więc, chcąc nie chcąc, obiadek musi być. I już.

Jako, że w życiu staram się przełamywać rutynę, jak już być może wiecie z Dnia Świstaka, a z obiadem, jak i z wiatrakami, walczyć nie warto, niezbędne jest mądre i wygodne rozwiązanie.
I tu z pomocą przychodzą genialne w swej prostocie DANIA JEDNOGARNKOWE, u nas w domu od czasu spektaklu „Żona potrzebna od zaraz” zwane JEDNOGAROWYMI.

Żaden nowoczesny wynalazek. Z dzieciństwa pamiętam, że Babcia (pochodząca z Wielkopolski), przygotowywała EINTOPF: dosłownie z niemieckiego „jeden garnek”.
Dla mnie był to najlepszy obiad na świecie! Gęsta, treściwa zupa jarzynowa. Nie wyleczyłam się z niej do dziś i raz po raz gotuję. I zawsze smakuje mi tak samo rewelacyjnie. Prawie, bo ta Babci i tak już pozostanie najlepsza. No dobra, prawie, prawie, bo po niej jest ta mojej Mamy:).
W każdym razie, o ile nie gotuję zupy, zamiast gara najlepiej sprawdza się wok. Szybko się rozgrzewa i potrawy przyrządza się w nim ekspresowo, dzięki czemu są bardziej aromatyczne i nie tracą aż tak bardzo wartości odżywczych. Lubię też korzystać z piekarnika; zapiekanki w naczyniu żaroodpornym to kolejne pole do popisu. Jakby nie było, też danie jednogarnkowe. A ściślej rzecz biorąc, jednonaczyniowe;)

Nie oszczędzam na przyprawach, w miarę możliwości świeżych. Kuchnie świata stoją otworem:)
Bazylia, oregano, tymianek, imbir, czosnek, papryka, kminek, sos sojowy, kolendra, liście laurowe, curry, ziele angielskie… Pietruszka i koperek. Oj, długo by tak można, ale akurat te to dla mnie podstawa. Plus sól i pieprz rzecz jasna. Aha, i cytryna, tej dodaję niemal do wszystkiego. Żartuję, ale faktycznie czasem kilka kropel potrafi zdziałać ze smakiem cuda.
Moje dania?
Czasem bardziej wyszukane i przemyślane (czytaj: najpierw planuję, potem kupuję składniki), zazwyczaj jednak wygrywa wielka improwizacja.
Jako, że w zamrażalniku zawsze mamy pod dostatkiem mrożonych warzyw (chyba, że jest sezon na zieleninę), najczęściej wystarczy zdecydować czy dziś ryż/makaron/kasza, wybrać warzywka, dobrze doprawić i proszę – obiadek jak znalazł. Plus drób, na prośbę rodzinki. Ja akurat, że tak polecę klasykiem, wolę bez.

Druga połowa, ta brzydsza (ufff…), odżywia się w ten sposób całkiem chętnie. Owszem, nie przeczę, raz po raz ojciec z synem – podpierając się twierdzeniem, że dobry kebap nie jest zły – udają się na męską wyżerkę. No dobra, kotlety też czasami robię. Te na zdjęciu są z soi:)

Bywa, że coś tam rodzince wybitnie zasmakuje, a ja.. nie jestem w stanie tego powtórzyć:D
Cóż, przywilej artysty.

Wracając do mrożonych warzyw i owoców: lubię je, bo:
–  ich jakość jest zbliżona do świeżych fruktów,
– są dostępne poza sezonem,
– warzywa są umyte i obrane, a owoce wydrylowane,
i pewnie mają jeszcze parę innych zalet.
Tymczasem ostatnio przeżyłam szok, gdy, czytając skład mieszanki warzywnej, dowiedziałam się, że zawiera syrop glukozowo-fruktozowy. Uciekajmy!
Podobnie jak uciekajmy od wielu gotowych dań. Nie twierdzę, że wszystkich, bo rynek się rozwija i zauważa potrzeby konsumentów. Nie dla ich dobra, co prawda, tych nas-konsumentów, tylko dla zysku; nie oszukujmy się;). W każdym razie można kupić fajne, dobre zupy, sałatki czy dania typu kaszotto (koniecznie czytajcie etykiety!). Uczulam przy okazji, uważajcie na dressingi, często-gęsto będące bombą kaloryczną zawierającą większość tablicy Mendelejewa.
Naprawdę niebo lepsza jest dobra oliwa, w połączeniu z octem balsamicznym, doprawiona papryką czy czosnkiem. Mniam:)

W większości przypadków trudno odżywiać się zdrowo, jadąc na gotowych daniach czy na klasycznych fast foodach. Piszę „klasycznych”, bo czymże jest nasze danie jednogarnkowe, jak nie fast foodem właśnie?:)

A jak sobie radzę z codziennym gotowaniem, poza JEDNOGAROWOŚCIĄ?
Gotuję na dwa, trzy dni. Mrożę, żeby nie jeść kilka dni z rzędu fasolki po bretońsku. Czasem przygotowuję wspólną podstawę do dwóch różnych obiadów. Innymi słowy: kombinuję;)

Kombinujcie i Wy, smacznego:)

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *